Skąd wziąć dzieci?

„DER SPIEGEL”
Angela Gatterburg, Matthias Matussek, Martin Wolf/13.03.2006

Skąd wziąć dzieci?

Jeszcze nigdy w niemieckiej historii piramida demograficzna nie była tak postawiona na głowie W Niemczech stały się dobrem nader rzadkim, rodzi się ich coraz mniej. Ma to wpływ nie tylko na finansowe zabezpieczenie przyszłości. Społeczeństwo, w którym zanika rodzina, a dzieci czują się osamotnione, oducza się miłości. Zawsze w porze obiadowej czeka przed bramą szkoły im. Sophie Barat w Hamburgu, jednej z najlepszych w landzie, na swojego syna.
Dziś stoi w mżącym deszczu. Wreszcie spostrzega swą latorośl. Odgarnia mu włosy z twarzy, patrzy pytająco. Chłopak nie spieszy się. „Mamo – mówi w końcu -odpręż się, dostałem piątkę”. Wsiadają do samochodu, przez migające wycieraczki na jej twarzy widać szczęście. Za chwilę jednak powraca spojrzenie zagonionej kobiety. Nie ma czasu do stracenia. Szybko do domu, do książek. Czekają następne zadania. Takie matki są wszędzie. Dobre, pełne lęku, nadmiernie troskliwe. Matki, które zapełniają terminarz swych pociech niczym sekretarki szefów zarządu firmy. Owe odbierane ze szkół dzieci to rzeczywiście czołowe siły. Mają uratować ojczyznę. To one będą poszukiwane przypuszczalnie już od 2012 roku i będzie ich za mało. W dłuższej perspektywie zabraknie milionów z nich – gdy całe pokolenie przejdzie na emeryturę. Tym dzieciom musi się powieść, za wszelką cenę. Z pomocą prywatnych nauczycieli angielskiego i trenerów hokeja przygotowywane są do maratonu życia. Przetrwają go tylko ci, którzy są w najlepszej formie. W rzeczywistości jest to obraz żałosny: ci młodzi uosabiają ostatnią nadzieję zniszczonego od wewnątrz społeczeństwa, które pod koniec lat 60. zdecydowało się ograniczyć młode pokolenie do minimum. „Minimum” to tytuł nowej książki Franka Schirrmachera, współwydawcy dziennika „Frankfurter Allgemeiner Zeitung”. Książka jest kontynuacją szokującego demograficznego bestsellera „Das Methusalem-Komplott” (Spisek Matuzalema). Opisuje psychiczne i socjologiczne skutki katastrofy, która już dawno się zaczęła. „Pełnego jej rozmiaru nie da się jeszcze oszacować”. Wiadomo jednak tyle, że uczniowie siedzący dziś w szkolnych ławkach w przyszłości będą musieli wyżywić nie tylko swoje dzieci oraz być może wspierać własnych rodziców, ale także wielu, wielu innych starych ludzi. To obciążenie większe niż mogą unieść. Jeszcze nigdy w niemieckiej historii piramida demograficzna nie była tak postawiona na głowie. W pewnym momencie liczba starych przewyższy liczbę młodych – czegoś takiego nie było nawet w czasach zarazy ani po zakończeniu wojen światowych.
Codziennie słychać, jak rozdziera się sieć socjalna, oczko po oczku. „Do roku 2016 renty i emerytury nie będą podwyższane” – to doniesienie z ostatniego tygodnia. Kasy są puste, pieniądze przejedzone przez dominującą obecnie powojenną generację. W prawie żadnym innym kraju w Europie nie rodzi się tak mało dzieci, jak w Niemczech: wskaźnik dzietności wynosi tylko 1,3 na jedną kobietę, podczas gdy we Francji 1,9, w Wielkiej Brytanii 1,7, a dla porównania w USA – 2,1. Jeszcze w 1980 r. matki wydawały na świat pierwsze dziecko w wieku 25 lat i z biologicznego punktu widzenia miały czas na dalsze potomstwo. Dziś kobiety zaczynają pragnąć szczęścia macierzyństwa przeważnie w wieku 30 lat i często zostaje ono zorganizowane niczym wyprawa wojenna między dwoma etapami kariery. Dzieci są teraz planowane, jak nigdy dotąd w historii ludzkości. Musi im się udać. Te, które rodzą się teraz, z dużym prawdopodobieństwem pozostaną jedynakami. Ich matki i ojcowie postawili wszystko na jedną kartę i musi ona wygrać. Trzydzieści procent absolwentek szkół wyższych „przygodzie zwanej dzieckiem” mówi: nie. U starszych mężczyzn wygląda to podobnie. Strajkowi „porodowemu” kobiet towarzyszy strajk „zapłodnieniowy” mężczyzn oraz wspólny strajk w dziedzinie zawierania małżeństw. Dzieci utożsamiane są z utrudnieniem indywidualnego planowania życia.
Model: każdy dla siebie, zapatrzony we własny pępek, stał się kulturą wiodącą. Logiczne, że coś musiało odpaść, coś, co wcześniej w oczywisty sposób miało związek z rozwojem osobowości. Właśnie rodzina. Pokolenie stawiające na przyjemność i konsumpcję jest elastyczne, jeśli chodzi o argumenty. Według ministerstwa ds. rodziny
wielu doszło już do tego, że nie czuje się na siłach podołać wychowywaniu potomstwa. Mówiąc jasno, nasze społeczeństwo jest na drodze do oduczenia się postępowania z dziećmi.
Wsparcia instytucji pomocy socjalno-pedagogicznej wymagało w 2004 r. w sumie 45,2 tys. rodzin ze 101,1 tys. dzieci i młodzieży – o osiem procent więcej niż w roku ubiegłym.
Rośnie również liczba rodzin z problemami spowodowanymi biedą i trudną sytuacją życiową. Ale problemy z potomstwem mają także ludzie na drugim krańcu społecznego spektrum. Matki z wyższej klasy średniej po urodzenia dziecka zwracają się o porady do placówek specjalistycznych.
Terapeutka Sabine Kirsch mówi: „Wiedzą wszystko o wychowaniu i badaniach mózgu, chcą dla swojego dziecka bardzo dużo i żyją w ogromnym napięciu”. Na malców, którzy dziś przychodzą na świat, otoczenie i ich rodzice patrzą jak na pozaziemskich przybyszów.
Do terapeutki z Monachium, Gabrieli von Winda leczącej dorosłych, zdenerwowane matki coraz częściej przyprowadzają swoje pociechy. „Niejako do naprawy” – ponieważ podobno nie potrafią się one odprężyć. Rosnąca liczba dzieci cierpi na zaburzenia ruchowe i koordynacji, a także, już w wieku przedszkolnym, na bóle głowy. Około 20 procent ma nadwagę – to ponad dwa razy więcej niż pod koniec lat 80. Prawie 27 procent wykazuje zaburzenia zachowania – donosi pismo lekarskie „Deutsches Ärzteblatt”. Psycholog dziecięcy z Hanoweru, Wolfgang Bergmann w swojej książce „Drama des modernen Kindes” (Dramat współczesnego dziecka) analizuje przyczyny zespołu deficytu uwagi połączonego z nadruchliwością, anoreksji i samookaleczeń, zaburzeń dziecięcych, które jego zdaniem przybierają gwałtownie na sile. Niemiecka rodzina jest w złym stanie. Przede wszystkim rodzice jedynaka chcą, by był on dla otoczenia dowodem, że rodzina jest szczęśliwa i doskonale funkcjonuje. Jest to molestowanie w dobrych zamiarach, taki „dobrobytowy” wariant zaniedbywania z ignorancji.
Starzejące się społeczeństwo próbuje wyhodować cudowne dzieci, w smutnej świadomości, że brakuje czegoś, co jest decydujące dla życia, a przepadło gdzieś po drodze. Społeczeństwo zachodnie spogląda wówczas na tureckie dzielnice miasta, jak berliński Kreuzberg, czy na grillowe trawniki w Tiergarten. I wie już, co to było: duża rodzina.
Nie chodzi przy tym tylko o deficytowe zasoby, jakimi stały się dzieci. Chodzi również o zasoby określane słowem „miłość”. To jedno z najbardziej zadziwiających odkryć książki Schirrmachera: „Potrzebujemy pewnego minimum powiększających się rodzin, aby bezinteresowność, jaka jest w nich rozwijana, stała się odczuwalna w społeczeństwie”. I jeszcze: „Być może jesteśmy w trakcie tworzenia społeczeństwa, w którym coraz więcej ludzi jest niezdolnych do miłości i troski o dzieci i krewnych”. Nie jest to język romantycznych iluzji, lecz instynktu samozachowawczego, biologii! Właśnie rodzina – ta najbardziej wytrzymała forma, potrzebna dla przeżycia gatunku została rozbita przez naszą generację wyżu demograficznego lat 50. Pozbawiliśmy się własnych podstaw życia. Jeszcze w latach 60. posiadanie trojga i więcej dzieci było czymś normalnym. Jednak w końcu tej dekady kolidowało to już z prestiżem społecznym. Duże rodziny coraz bardziej przestawały być „trendy”. W dobrym guście była dobrze zarabiająca, bezdzietna parka, która mogła pozwolić sobie na to wszystko, co akurat było na topie i co jej wpadło w oko, nakręcając przy tym boom gospodarczy. Dla młodych Niemców, jacy kształtowali wówczas klimat społeczny, bezdzietność stanowiła najbardziej kuszącą opcję.
Potem model unikania dzieci został przekazany następnemu pokoleniu, które ma ich jeszcze mniej, bo jak dowiedziono, potrzeba dzieci, żeby zachęcić do ich posiadania. Walka przeciwko mieszczańskiej rodzinie jest u nas zakotwiczona mocno w kodzie kulturowym.
Komuna 1 głosiła w 1967 r., że mała mieszczańska rodzina to źródło wszelkiego zła, bastion uciemiężenia, zaprzeczenie instynktów i wylęgarnia małych nazistów. Z pewnością rodzenie dzieci nadużywane było we wszystkich czasach jako narzędzie zbrojeń. Narody potrzebują żołnierzy, potrzebne im mięso armatnie. Także u nazistów ten rodzaj polityki rodzinnej stanowił element codziennej propagandy.
Członkowie Komuny 1, skupionej wokół Rainera Langhansa i Fritza Teufela (czołowych postaci ruchu studenckiego 1967 r. – przyp. Onet) wyciągnęli z tego błędny wniosek. Powiedzieli: nigdy więcej rodziny, nigdy więcej Niemiec! Chcieli zrewolucjonizować społeczeństwo w jego najgłębszej sferze, zlikwidować własność, zwalczyć egoizm i żyć w wolności, równości i braterstwie. Ale jak żyć w braterstwie bez braci? Podstawowe wyposażenie – takie atrybuty człowieka, jak umiejętność dawania i brania, odpowiedzialność, zdolność do poświęcenia i pomocy, można wykształcić tylko w rodzinie. Komuna 1 i późniejsze wspólnoty manipulowały przy nowym modelu, mianowicie „rodzinie opartej na sympatii”.
Wiadomo, co stało się z tymi „rodzinami”: rozpadły się.
Społeczeństwo ulega atomizacji. Rodzina bowiem potrzebuje przede wszystkim trwałości. Tylko ona gwarantuje dogłębne wzajemne zaufanie jej członków. We współczesnym społeczeństwie, gdzie rozwody są na porządku dziennym i wszyscy mają zawsze wiele możliwości, trudno jest wygenerować ten cementujący związki kapitał. Tylko co drugiemu małżeństwu z dużego miasta udaje się w ogóle przetrwać. Przybywa dzieci z rozbitych rodzin i w coraz większym stopniu stają się one obiektem troski urzędów socjalnych oraz władz szkolnych. W dzisiejszym świecie „minimum” bycie dzieckiem stało się piekielnie trudne.
Coraz częściej jest ono tylko ryzykiem w utrzymaniu lub „zakładnikiem” ekonomicznym.
Dzieci z rodzin rozwiedzionych mają większe trudności z nauką, nawiązywaniem kontaktów, przejawiają skłonność do narkotyków i popełniania przestępstw. A ponieważ dorastają najczęściej bez ojców, wzorów osobowych szukają na ulicy.
Często jedynymi, które wydają się w miarę normalne i dają jakieś oparcie, są wzorowe rodziny z filmów telewizyjnych. Jednak rzeczywiste modele ról prezentowane przez gwiazdy showbiznesu są nie do pojęcia. Madonna, ikona współczesnej kobiety, demonstrowała w swoim czasie postawę, że ojcowie nie są już potrzebni do wychowywania dzieci. Po zapłodnieniu przez trenera fitnessu odprawiła go z kwitkiem na siedmiocyfrową sumę w dolarach.
Dzieci mają jednak ekstrawagancki gust w naszym naznaczonym słabymi więzami społeczeństwie. Chcą mieć rodzinę. Tak dużą, jak to możliwe.
Wydaje się, że także dla SPD rodzina przestała być represyjnym, mieszczańskim piekłem. Stanowi ze wszech miar pożądany stan, szczególnie tam, gdzie państwo nie może wywiązać się już ze swych przyrzeczeń opieki i zaopatrzenia. Nie ma to jak rodziny, w których wychowuje się dzieci i pielęgnuje dziadków. Teraz wszystkie partie jednocześnie próbują prowadzić politykę prorodzinną. Kraj potrzebuje dzieci!